JEDEN DZIEŃ, JEDNA CHWILA
Latem 2013 roku wyruszyłem w góry z końcem lipca. Niebywałe upały objęły cały kraj. Także Tatry. Szybko zmiarkowałem, że usychanie w słońcu jest zajęciem mniej atrakcyjnym niż, powiedzmy sobie, podśpiewywanie w cieniu. Aczkolwiek próbowałem zachować umiar i nie przymuszać bliźnich do śpiewania, jednak Małżonka moja zajęła w sprawie zdecydowane stanowisko: „A nie przesadzaj z tym śpiewaniem!” – brzmiała treść SMS-a. Zrozumiałem w jednej chwili, że choć brak mi wdzięku i elegancji, to jednak… umiaru także.
Popadłbym zapewne w przygnębienie, gdyby Żona nie przysłała następnej wiadomości: „Chyba, że Cię poproszą.” Z miejsca zwietrzyłem szansę, bo nie napisała kto ma prosić. Odtąd przy goleniu, zerkając w lustro, rzucałem od niechcenia: - I jak, może pośpiewajmy?
Trudno jednak cały czas podśpiewywać. Co prawda skwar groził niebezpiecznym przegrzaniem, mimo to podjąłem kilka prób sprawdzenia, co słychać (i widać) za najbliższą granią. Przy jednej z prób, w Dolinie Ciemnosmreczyńskiej i później na Liptowskich Murach, słońce całkiem odebrało mi siły. Odebrało siły do tego stopnia, iż na wszelki wypadek poruszałem się po naszej stronie grani, żeby w razie czego akcję przeprowadzał nasz GOPR, nie zaś nieprzyzwoicie droga słowacka Horska Slużba…
Kiedy wracając ku obozowisku na Szałasiskach minąłem Świstówkę, a następnie Kępę, poczułem się bezpiecznie. Zbyt bezpiecznie. Szarzało i na ostrym zakręcie wylądowałem w kosówkach. Ale nic mi się nie przytrafiło… Poza sęczkiem, który znalazł się akurat na wysokości głowy.
Po drodze, żeby odkazić skaleczenie, zajrzałem w schronisku przy Morskim Oku do dyżurki GOPR. Niestety okazało się, że plasterków z opatrunkiem nie mają. Opatrunków z małym plastrem też nie. I tak, wkraczając na obozowisko, wzbudziłem pewne zainteresowanie z racji pokaźnych rozmiarów gazy na głowie.
Następnego dnia, a była to niedziela, spojrzałem w lustro i szybko zdjąłem opatrunek. Tego dnia miała przybyć moja Córka, więc uznałem, że lepiej wypadnę bez ozdób.
• • •
Pogoda na początku sierpnia nadal dopisywała i nie było pretekstu, żeby siedzieć na miejscu. Po kilku bliższych turach, powędrowaliśmy z Córką (i ze znajomą Bożenką) do Doliny Kaczej i Litworowej. I to właśnie było to.
Litworowy Staw, Zielony Staw… Jeden dzień, a taki, że wystarczy za miesiąc.
Następnego dnia Córka ambitnie wybrała się jeszcze na Rysy. Potem, kolejne dni dopełniały wieczorne sesje „ŚPIEWARZYSTWA”, czyli towarzystwa śpiewającego. Jeden dzień, kolejny dzień… I Córka już nie wiedziała, czy bardziej chce wracać do domu, czy zostać. Aż tych dni uzbierało się wcale niemało. A i mnie też… Jeden miesiąc. I jeden dzień.
• • •
To nie koniec. W pierwszych dniach września znów pojechałem w Tatry. Tym razem z Żoną. Poszliśmy na spacer, który obiecywaliśmy sobie jeszcze w zeszłym roku – Doliną Zadnich Koperszadów. Na Przełęcz pod Kopą.
Wróciliśmy tą samą trasą, żeby lepiej ją zapamiętać. A następnego dnia , na Wiktorówkach, dziękowaliśmy Matce Bożej Królowej Tatr.
I jeszcze ostatnia wycieczka. Z Łysej Polany, tym razem nie po asfalcie; ani do Javoriny - ani konno, furką, wiadomo gdzie… Wczesnym rankiem, marznąc w uszy, ruszyliśmy Doliną Białej Wody dokąd nogi poniosą. I poniosły. Ścieżką przez bajkowy las, mchy, paprocie, skalne progi, kosówkę… Trafiliśmy nad Ciężki Staw.
Powąchać wrześniowy wietrzyk, zioła, trawy, kwiaty.
Zatonąć w słonecznej ciszy. Na chwilę.
Na godzinę.
Jedno Wam powiem: - Do Ciężkiej ciężko konno…
Byliśmy pieszo.
Debiut online: 2007-02-15
Copyright © Jan Hobrzański 2007–2024 •