Z PAMIĘCI
Urodziłem się nad morzem. Sąsiedztwo Bałtyku sprawiło, że woda – niemal jak dla rasowego labradora – stała się moim żywiołem. Najpierw morze, później także jeziora. Atrakcjom wodnego żywiołu oddawałem się z zapałem, ale bez opamiętania. I nie było nic innego. Ja tylko o pływaniu.
Początkową niewinność wieku chłopięcego urozmaicały mi pobyty w różnorakich placówkach kształcenia (zwykle z internatem). Zupełnie nie miałem pojęcia, co ma ze mnie wyrosnąć, a tym bardziej, iż efekt oddziaływań wychowawczych którym podlegałem może się okazać mizerny.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem góry – coś mnie tknęło. Stopniowo okazało się, że przywiązanie do nizinnych akwenów wodnych przestało mi wystarczać. Nie musiałem przy tym wyrzekać się wód słonych, bo tatrzańskie Morskie Oko miało ponoć – według legendy – połączenie z samiuśkim Bałtykiem.
- A więc góry?
Nie od razu koncesjonowany związek z Tatrami był dla mnie dostępny. Klub Wysokogórski nie przyjmował szczeniaków. Pozostało rosnąć… Lub zostać outsiderem. I zdarzało się, że niczym partyzant skradałem się z Zakopanego na Nosal, by wdrapywać się na upatrzoną tam turniczkę. Później był Kraków, Zakrzówek i Jura.
Dorastanie po części wypełniły mi lektury. Czytałem o Tatrach i o taternictwie dosłownie wszystko, czego tylko udało się dopaść. Jeszcze nie wybrzydzałem, choć przebrnięcie tropami niektórych autorów bywało żmudne. Były też fragmenty książek, które głęboko zapadły mi w pamięć. Przykładem tego jest rycina, czy też zdjęcie przedstawiające górala schodzącego z Żelaznych Wrót. A dokładniej biorąc widoczny nań twór skalny. Po latach, w 2008 roku przeżyłem swoiste deja vue – widząc na własne oczy „płonącą” granitową głownię. Obok wierzchołka Zasłonistej Turni owa kamienna fantazja faktycznie istnieje!
To jest właśnie to. Coś, czego nie potrafiłem pojąć wydawało się najbardziej intrygujące (zupełnie jak z kobietami).
Obok fantazji istniała jednak proza życia. I dojrzewanie.
Wiele razy zwracałem się ku szczytom z nadzieją. Jakby mogły mi w czymś pomóc.
Póki co stałem się niedowartościowanym, pełnym kompleksów młodzieniaszkiem, skłonnym do użalania się nad własnym losem. Za to w dwójnasób pyszniłem się swym tatrzańskim „wtajemniczeniem”.
Nie było nic innego. Ja tylko o wspinaniu.
Góry okazały mi wyjątkową cierpliwość. Aż dziw, że obeszły się ze mną dużo bardziej elegancko, niż ja z innymi ludźmi.
Długo trwało, zanim to do mnie dotarło. Zanim dotarło, że pora wreszcie dostrzec innych. Tylko jak to zrobić?
Stopniowo zacząłem podejrzewać, że prawdziwe życie może przyjść później… Albo i wcale.
Wiele nauczyły mnie dzieci. Dzieci, z którymi pracowałem. Niby to ja próbowałem organizować im w internacie czas wolny od nauki. Niby to ja starałem się żeby ten czas nie był zmarnowany. Jednak dopiero kiedy „wsiąkłem” we wspólne zabawy, gry, burze mózgów, godziny prawdy, skecze i wycieczki – „tracony” czas zaczął dzięki Bogu wypełniać się jakimś sensem. Wspólnym życiem. Całkiem intrygującym.
I już nie było tylko „Ja tylko”…
Debiut online: 2007-02-15
Copyright © Jan Hobrzański 2007–2024 •