LAURKA 2011
Z końcem kwietnia 2010 roku ktoś starał się wytłumaczyć mi, że okres żałoby narodowej już minął…
W lipcu kilkoro ze znajomych próbowało przekonywać mnie, że już wszystko wiadomo, wszystko jasne.
A ja wiem tylko tyle, że umysł gotów wytłumaczyć wszystko. Jednak to serce wybiera. Moje może i ociemniało… ale nie chce dać się zagadać.
W Święto Przemienienia Pańskiego byłem na Wiktorówkach. W Sanktuarium Matki Bożej Królowej Tatr.
Kiedy wracałem przez Rusinową Polanę zaskoczyły mnie zmiany, które tam zaszły. Nie było Gniadego. Niesforny koń zranił kogoś z gazdującej tu rodziny, więc zastąpiono go nowym, młodym Siwkiem. Co z niego będzie, dopiero się okaże.
Wędrując ulubionym czarnym szlakiem, trawersem przez Dolinę Waksmundzką, nie myślałem o możliwości spotkania z niedźwiedziem. Żadne ciarki nie biegały mi po plecach. Oczywiście, nie myślałem też o polityce. Święto Przemienienia nastroiło mnie refleksyjnie; świat wokół się zmieniał, a ja…
Ja tymczasem, jak co roku, rozsyłałem w świat pozdrowienia. Odpowiedzi były różne. Jedna brzmiała tak:
„Dzięki… Ale trafiłeś, właśnie się żenię. Pozdrawiam. Robert”
To od jednego z tych Robertów, których znam i szanuję.
Wieczór na Szałasiskach spędziłem przy kolacji i na pogaduszkach w zatłoczonym i gwarnym baraku nazywanym „Relaks”. Bądź, co bądź z „Szyszką” nie widzieliśmy się od roku, a wspólnych wspinaczek w Tatrach mamy nieco na koncie. Wreszcie wyszliśmy na powietrze, żeby gapić się na rozgwieżdżone niebo. Wówczas okazało się, że obaj odnieśliśmy takie samo wrażenie, jakby pewien nasz znajomy zwrócił się w Relaksie do każdego z nas z osobna - i do Szyszki, i do mnie - używając omyłkowo imienia „Robert”! Nie trzeba nam było więcej.
Następnego dnia, już jako dwaj niespodziewani Robertowie, wybraliśmy się przez Świstówkę do Doliny Pięciu Stawów Polskich.
Była sobota i spory ruch na szlaku. Nad Wielkim Stawem zatrzymaliśmy się, żeby trochę popatrzeć. Nie na długo. Przechodząca akurat grupka turystów głośno rozprawiała o… polityce. Nie wytrzymałem i żachnąłem się na cały głos:
- Takie piękne miejsce - jak można zatruć je polityką?!
Główny „perorysta” nieco stropiony bąknął – przepraszam… i przechodnie szybko nas minęli.
Ruszyliśmy i my w swoją stronę, na Szpiglasową Przełęcz. Ale nie mogłem już się pozbyć poczucia żalu, że nie wszyscy jesteśmy Robertami.
Upłynęło niewiele czasu, a mój kompan nie wytrzymał z tęsknoty za swoją „Robertą” i wyjechał do Łodzi.
Szanse, że na Szałasiskach odwiedzi mnie Córka oceniałem jako mizerne, jak 1 do 100. Aż tu naraz nie tylko, że się zjawiła, a jeszcze poszedłem z nią do Doliny Ciężkiej.
Ziściło się moje ojcowskie marzenie.
Kiedy powróciłem z Tatr nie miałem złudzeń; wiedziałem, że nie wszyscy możemy być Robertami i nie trzeba mi było na to żadnych kolejnych dowodów.
Mimo to 27 sierpnia około godziny 5 rano odezwał się dzwonek mojego telefonu. Próbowałem wziąć na przeczekanie, ale za piątym razem Umiłowana Małżonka wypchnęła mnie z łóżka…
- Ę? – stęknąłem do słuchawki.
- Erna?! – usłyszałem zaaferowany kobiecy głos.
Przez chwilę milczałem zdezorientowany.
- Nie Erna - tylko Robert! – wyrwało mi się, szybciej niż pomyślałem.
- Dlaczego dzwoni Pani pod mój numer i budzi mnie?! – spytałem.
- O… przepraszam - usłyszałem w słuchawce i Pani rozłączyła się zanim zdążyłem zapytać, w czym problem.
I tak to okazało się, że nie dość, iż nie wszystkim na imię Robert, to jeszcze co poniektórym - Erna.
A jak się do tego mogą mieć życzenia na nowy 2011 rok?
Bóg raczy wiedzieć… Skoro wszystko wie. A my?
- Bądźmy życzliwsi. Cierpliwsi. Uczciwi.
Robertopodobni.
PS: Tetryków to też dotyczy.
Debiut online: 2007-02-15
Copyright © Jan Hobrzański 2007–2024 •